Książki i ich ekranizacje

Książki i ich ekranizacje



Miłośnicy horrorów na pewno czekali na ten dzień już od dawna. W końcu do kin weszła nowa ekranizacja kultowej już powieści Stephena Kinga, "To". Muszę przyznać, że i ja nie mogłam się wprost doczekać, czym też twórcy filmowi są nas w stanie zaskoczyć tym razem. Zwłaszcza, że książkę mam przeczytaną na świeżo, a jej recenzję znajdziecie tutaj


Z tej okazji postanowiłam bliżej przyjrzeć się powieściom i ich ekranizacjom. Które książki po przeczytaniu możemy obejrzeć na dużym ekranie? Zdaję sobie sprawę, że zestawienie to stanowi przysłowiową kroplę w morzu adaptacji. Nie sposób wymienić wszystkich filmów i nie pominąć choć jednego.
Przedstawiam Wam ekranizacje, które ja miałam przyjemność oglądać, z książkami, które przeczytałam. Pomijam egzemplarze, które znam tylko z jednej strony. Jest to moja prywatna lista, na którą składają się znane mi powieści. Podeszłam do tematu w ten sposób, aby przedstawić Wam mój punkt widzenia, moje przemyślenia i recenzje. Zapraszam.


"To" Stephen King


"To" Stephen King

O książce już u mnie czytaliście, dla przypomnienia powiem tylko, że bardzo mi się podobała. Była jedną z pierwszych powieści Kinga, jaką przeczytałam, a co za tym idzie, jednym z powodów, dla którego postanowiłam zapoznać się z większą liczbą publikacji króla horroru.
Andy Muschietti postanowił zaskoczyć nas nową ekranizacją tej przejmującej historii, dzięki czemu we wrześniu tego roku możemy oglądać w kinach perypetie Klubu Frajerów i Klauna Pennywise. Czy najnowszy film dorównuje samej powieści?

"To" reżyseria Andy Muschietti

Jako zagorzała miłośniczka horrorów, muszę przyznać, że film podobał mi się bardzo. Oczywiście różnił się on w wielu kwestiach od oryginału, jednak każdy, kto oglądał choć jedną ekranizację jakiejkolwiek książki, jest na takie zabiegi przygotowany. Różnice te jednak miały niewielki wpływ na ogólną fabułę i stanowiły pewien skrót dla długiej opowieści.
Żeby nie było za bardzo wesoło (wiem, dziwnie brzmi w przypadku filmu grozy), znalazłam trochę wad, które nie powinny mieć miejsca przy tak dużym przedsięwzięciu. Sam początek, scena z małym Georgiem, jego spotkanie z Pennywisem. Nie wiem, czy tylko ja na to zwróciłam uwagę, ale bardzo mi przeszkadzał sam sposób, w jaki odbyli tą rozmowę. Przydługi dialog, dziwne miny i mało przejmujący głos. Zawsze uważałam, ze ten moment powinien wyglądać troszkę inaczej, powinien być tak jakby streszczeniem grozy, jaka czeka głównych bohaterów. Zamiast tego obserwowałam mało ciekawą pogawędkę, która mnie przerażała tylko dlatego, że znałam z książki jej zakończenie.
Sama postać Pennywisa była zbyt zabawna, jej potencjał był nie wykorzystany w pełni, przez co film sporo stracił w moich oczach. W końcu Klaun był postacią najważniejszą, tytułowym bohaterem. Elementy, które miały wzbudzać strach, wywoływały zdziwienie czy obrzydzenie. Podobnie było z samymi ofiarami. Ich pojawienie się miało szokować. Tyle, że twórcy zapomnieli o pewnej subtelności, która byłaby bardzo pożądana przy kreowaniu takich okropności. Z powodu zbyt mocnych, zbyt krwawych charakteryzacji upiory te wydawały się przerysowane, przekoloryzowane, co zabierało im sporą część prawdopodobieństwa.
Elementem, który denerwuje wszystkich widzów, jest pchanie się bohaterów tam, gdzie wiadomo, że czyha niebezpieczeństwo. Tutaj twórcy poszli stanowczo za daleko. Weźmy na przykład moment, kiedy wszystko wskazuje na twoją rychłą śmierć, drzwi się same zamykają a ty jesteś opuszczony przez przyjaciół z upiorem czającym się gdzieś w kącie. Nagle widzisz trumnę na środku pokoju, która sama się otwiera. Co by zrobił normalny człowiek? Ja bym uciekała gdzie się da. Nawet skakała ze strachu przez okno. Ale oczywiście w filmie dzieciak podchodzi z ciekawością do trumny i jeszcze w niej grzebie. Takich scen było całe mnóstwo. Dziwne dźwięki, potworne postacie, niepokojące obrazy. Wszystko to zdawało się przyciągać ich, co bardzo się kłóciło z ogólnym pojęciem instynktu samozachowawczego. Zdaję sobie sprawę, że mowa tu o fikcyjnych wydarzeniach, jednak przez takie elementy historia nie zyskiwała chociaż odrobiny autentyczności.
Także niektóre postacie nie robiły na mnie dobrego wrażenia. Weźmy na przykład Henrego, jego ruchy, jego miny czy ogólna gra wydały mi się trochę sztuczne, naciągane. Próba zagrania chłopca opętanego, niebezpiecznego i brutalnego nie do końca się udała.
Mam jeden duży zarzut, chociaż może powinien on być skierowany bardziej do Stephena Kinga jako autora i pomysłodawcy. W filmie towarzyszymy w przygodach grupie dzieci, trzynastolatków, którzy zmagają się z grozą. Szczerze nie do końca pamiętam, o czym myślałam w takim wieku, jednak na pewno moje myśli nie były tak przesiąknięte erotyzmem, jak próbuje nam to wmówić autor. Wśród grupy jest dziewczynka, Beverly. Wydaje mi się, że każde jej słowo, każde spojrzenie miało być prowokujące. W filmie uwodziła nawet podstarzałego sprzedawcę, co już całkowicie mnie zniesmaczyło. Zwłaszcza, że była przedstawiana w samych superlatywach jako fantastyczny kumpel. Bardzo się cieszę, że w filmie została pominięta scena ucieczki z kanałów (kto czytał, na pewno kojarzy, o czym mówię). Nie mogłabym na to patrzeć spokojnie, podejrzewam zresztą, że dlatego właśnie twórcy zrezygnowali z nagrywania tego momentu. Ogólnie nie podobał mi się pomysł zrobienia z małej dziewczynki obiektu seksualnego, kłóci się to z moim światopoglądem.
Troszkę sobie ponarzekałam, wymieniłam strasznie dużo wad. Nie martwcie się jednak. Film, mimo kilku aspektów, które wymieniłam, wypadł naprawdę fajnie. Nie jest to może produkcja oskarowa, uważam jednak, że warto poświęcić dwie godzinki i się z nim zapoznać. Jak to w horrorach, są momenty upiorne, straszne. Miłośnikom gatunku mogą wydać się trochę oklepane, ale mimo to ta historia ma coś w sobie. I z zakończenia można wnioskować, że w niedługiej przyszłości możemy liczyć na drugą część.
Jako zagorzała zwolenniczka literatury pokuszę się o stwierdzenie, że książka przebija ekranizację o głowę. Ale można się było tego spodziewać,w końcu  pomysłodawcą fabuły jest Stephen King, który nosi tytuł króla nie bez przyczyny.

"Intruz" Stephenie Meyer

Pamiętacie mój entuzjazm po przeczytania "Intruza"? Dla przypomnienia zajrzyjcie proszę do mojej recenzji którą znajdziecie tutaj. Jest to historia Ziemi po inwazji z kosmosu. Brzmi absurdalnie, prawda? Ale wcale nie jest to kolejna historia science-fiction. Wręcz przeciwnie, nie znajdziemy tu robotów, dziwnych statków kosmicznych, nie poznamy pozaziemskich technologii. Cała fabuła opiera się raczej na poznawaniu ludzkości wraz z jego wadami i zaletami. Obserwujemy proces poznawania oczami istoty obcej, która musi albo zwalczyć w sobie zalążek człowieczeństwa, albo się mu poddać.

"Intruz" Stephenie Meyer

Jak już wiecie z mojej recenzji, książka wywarła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Stephenie Meyer bardzo miło mnie zaskoczyła. Po przeczytaniu sagi "Zmierzch" kojarzyłam ją raczej z literaturą bardziej młodzieżową, dobrą, ale jednak bez jakiejś konkretnej głębi. "Intruz"zmienił całkowicie moje postrzeganie autorki. Mimo, że poruszany jest tu temat bardzo abstrakcyjny (jak inaczej nazwać inwazję kosmitów?), książka wydaje się dojrzała, przejmująca, poruszająca ważne elementy codzienności.
Byłam tak oczarowana, że postanowiłam obejrzeć jej ekranizację. Nie wiem, czemu wcześniej nie zwróciłam uwagi na ten film, jakoś umknęła mi jego premiera.

"Intruz" reżyseria Andrew Niccol


W roku 2013  Andrew Niccol przedstawił nam obraz świata tuż po inwazji. Pierwowzorem oczywiście była powieść Stephenie Meyer, w której poznajemy świat oczami przybysza. Byłam bardzo ciekawa, jak reżyser poradzi sobie z trudnymi tematami poruszanymi w książce i czy sprosta wymaganiom.
Jak wiecie, powieść bardzo mi się podobała, już chociażby dlatego film uznaję za wart obejrzenia. Tylko czy przedstawia on sobą taką samą wartość? Tutaj niestety muszę was rozczarować. Mimo, że ekranizacja według mnie nie należała do złych, pozostaje daleko w tyle za powieścią.
Co dokładnie mam jej do zarzucenia? Bardzo przeszkadzał mi sposób przedstawienia monologu wewnętrznego Melanie i Wandy. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że nie jest to łatwy temat i niechcący można go spłycić, po prostu film nie oddaje w pełni wszystkich emocji, jakie targają głównymi bohaterkami. Na pewno słowem pisanym o wiele łatwiej wyrazić wszystkie uczucia, nie uzewnętrzniając się ponad miarę.
O wiele za mało było także momentów ogólnego poznawania człowieczeństwa przez Wandę. Według mnie był to jeden z najważniejszych tematów książki, w filmie spadł jednak na plan dalszy. Przez to ekranizacja straciła swoją głębię, stała się zwyczajną historią o kosmitach (mimo że bardzo dobrą). Emocje targające Wagabundą nie były pokazane w jakiś szczególny sposób, czego się spodziewałam.
Sceną, która najmniej mi się podobała, był pościg za ciężarówką. Nie dlatego, że złe efekty specjalne czy zła gra aktorska. Był to moment tak mało realny, ze nawet film science-fiction nie powinien go zawierać. Łowcy przecież mieli wszystkich jak na dłoni, co więc sprawiło, że wypuścili resztę, a na dodatek nie postanowili ich śledzić? Był to moment bardzo niedopracowany, który zepsuł cały efekt dobrego filmu.
Są też zalety produkcji. Temat trójkąta miłosnego (czy może czworokąta, już sama nie wiem) był bardzo ciekawy. Film oglądałam z mężem, który nie czytał powieści i wątek ten przykuł jego uwagę. Nie znał zakończenia i nie mógł się doczekać rozwiązania tego galimatiasu sercowego. Bardzo dobrze zostało także zobrazowane życie w jaskiniach, panujący tam klimat i charakter tego miejsca. Nie mogę także nic złego  powiedzieć o obsadzie aktorskiej, choć muszę przyznać, że do Melanie musiałam z początku przywyknąć. Wyobrażałam ją sobie całkiem inaczej, jednak po pewnym czasie zaakceptowałam Saoirse Ronan w tej roli.
Podsumowując, film wypadł naprawdę dobrze, obejrzałam go z prawdziwą przyjemnością. Oczywiście książka według mnie była lepsza, głębsza i o wiele bardziej wciągająca, mimo to nie mam wielkich zarzutów co do ekranizacji. Nie było tu w żadnym wypadku nadmiaru efektów specjalnych czy latających spodków, co ja uznaję za duży plus. Historia została przedstawiona subtelnie, dzięki czemu jesteśmy w stanie wczuć się w sytuację bohaterów.


"Komórka" Stephen King


"Komórka" Stephen King



Moja ostatnia dziś recenzja filmowa także będzie dotyczyć twórczości Stephena Kinga. "Komórkę" opisywałam wam na początku mojej przygody z blogowaniem, a jej ocenę znajdziecie tutaj. Mogę wam przypomnieć, że dość dobrze ją odebrałam, pomimo brutalnego i krwawego tematu. Dlatego postanowiłam sięgnąć także po ekranizację. 

" Komórka" reżyseria Tod Williams

W 2016 roku weszła do kin ekranizacja powieści reżyserii Toda Williamsa. Jak widzimy na plakacie, główne role obsadzone zostały samymi sławami, John Cusack czy Samuel L. Jackson są mocnym argumentem przemawiającym na korzyść filmu. Zostałam miło zaskoczona tą obsadą,  ponieważ wcześniej obawiałam się podrzędnej produkcji, tak typowej dla tej tematyki. Może sławni aktorzy nie gwarantują sukcesu, jednak na pewno zwiększają jego prawdopodobieństwo.
Tutaj na szczęście się nie zawiodłam. Aktorzy byli na swoim miejscu, pasowali do ról, jakie odgrywali, dzięki czemu film był naprawdę przyjemny w odbiorze. Oczywiście w porównaniu z książką zostały wprowadzone pewne zmiany w bohaterach, jak chociażby postać Toma McCourt, który w oryginale był białym, krępym mężczyzną nie mającym nic wspólnego z Jacksonem. Ekranizacje rządzą się swoimi prawami i zmiany takie są często wprowadzane, dlatego nie raziły one za bardzo.
"Komórka" jest to historia krwawa i właśnie tego należało się spodziewać po filmie. Początek jest pełen przemocy i agresji, a z biegiem akcji gniew ten zyskuje pewne ukierunkowanie, wcale nie pomyślne dla bohaterów. Ludzie pod wpływem Plusu zostali pokazani bardzo sugestywnie, wręcz przerażająco, chociaż nie byli w jakiś specjalny sposób ucharakteryzowani. Wystarczyły miny, najpierw nieobecne, jakby zahipnotyzowane, by potem przerodzić się w grymas gniewu i żądzę mordu.
Jedyne, co mnie rozczarowało, to zakończenie. W powieści mamy do czynienia z zakończeniem niedokończonym, dającym możliwość samodzielnego wykreowania dalszych losów. Tutaj niestety powstał pewien bałagan, nie wiadomo, co jest prawdziwe i  czy historia w ogóle ma szansę się zakończyć. Właśnie z tego powodu na pierwszym miejscu stawiam książkę, mimo że nieczęsto czytuję powieści o takiej tematyce. 

Podsumowanie

Przedstawiłam wam trzy ekranizacje powieści, które miałam okazję obejrzeć. W planie było ich znacznie więcej, nie przewidziałam jednak, jak obszerne będą to opisy. Aby was nie zanudzić postanowiłam na ten moment ograniczyć się tylko do tych filmów, choć nie wykluczam w przyszłości kontynuacji tematu.
Pewnie zauważyliście, że przy każdej pozycji stanowczo wybieram książkę jako tą lepszą alternatywę. Nie powinno to nikogo dziwić, w końcu jestem zatwardziałą książkoholiczką. Duże znaczenie ma też fakt, że z powieściami zapoznałam się wcześniej i nie miałam okazji ich z niczym porównać, co w znaczący sposób wpłynęło na mój odbiór. Mimo to polecam oglądanie ekranizacji jako całkiem nowe spojrzenie na tematykę zawartą w literaturze.



"Twoje serce należy do mnie" Dean Koontz

"Twoje serce należy do mnie" Dean Koontz

"Twoje serce należy do mnie" Dean Koontz



Mimo, że przygodę z blogowaniem zaczęłam całkiem niedawno, na mojej stronie można już znaleźć sporo recenzji dotyczących książek Koontza. Jego powieści towarzyszą mi już od jakiegoś czasu, sięgam po nie dość często pomiędzy innymi gatunkami literackimi. Traktuję je trochę jak coś znanego, coś, po czym wiem, czego się spodziewać. Tym razem zdecydowałam się na tytuł "Twoje serce należy do mnie".

Opis z okładki

Trzydziestoletni Ryan Perry, twórca internetowego imperium, ma świat w garści. Jest bogaty i szczęśliwie zakochany - czyż mógłby pragnąć więcej? Niespodziewanie dowiaduje się, że cierpi na nieuleczalną, śmiertelną chorobę serca. Jego życie może uratować tylko przeszczep, a lista oczekujących jest długa. Choroba wyciska na nim piętno - Ryan Popada w paranoję, prześladują go niepokojące wizje i podejrzenia wobec osób z najbliższego otoczenia, także ukochanej Samanthy. Czy ktoś próbował go otruć? W końcu decyduje się na zmianę kardiologa. Na nowe serce nie musi długo czekać. Rok później znowu czuje się jak młody bóg... i nagle dziwne wydarzenia i wizje powracają. Ktoś zaczyna przesyłać mu zagadkowe prezenty: walentynkowe serduszka z wyznaniem Bądź mój, złoty wisior w kształcie serca. I wiadomość: Twoje serce należy do mnie. Wszystko wskazuje na to, że dawca chce odzyskać swoje serce...

Moja recenzja

Fabuły nie trzeba raczej tłumaczyć, wszystkie najważniejsze elementy zostały zawarte w opisie samej książki. Niestety opis ten dużo zdradza, tak naprawdę prowadzi nas przez prawie całą powieść. Na szczęście dla czytelników, autor opisu nie zdradza wszystkiego, choć to, co zostało napisane zmniejszy niestety przyjemność z czytania. Mamy tu bowiem przekrój wszystkich ważniejszych wydarzeń, które spotykają głównego bohatera.
Mamy młodego, bogatego mężczyznę, któremu w życiu niczego nie brakuje. I nagle dowiaduje się on, że zostało mu niewiele życia, a operacja ratująca życie jest tylko odległym marzeniem. W takiej sytuacji człowiek nie myśli racjonalnie, podejmuje decyzje, o które w normalnych warunkach by się nie podejrzewał, a które mają wielki wpływ na postrzeganie otoczenia. Nie zdradzając szczegółów, powiem tylko, że chęć przeżycia może być na tyle silna, aby sprzeniewierzyć się wyznawanym przez siebie wartościom i zrobić coś naprawdę złego. Gorsze jest chyba tylko to, że główny bohater próbuje sam przed sobą ukryć ten postępek, udaje, że nie zna odpowiedzi i jest całkowicie niewinny. Jego postępowanie ma bardzo negatywne skutki, zarówno dla niego, jak i dla jego najbliższych.
Temat książki jest bardzo ciekawy, można powiedzieć, że aktualny. Ile osób jest skazanych na powolne umieranie w oczekiwaniu na ratującą życie operację? Jaki odsetek tych nieszczęśników, mając środki i możliwości, złamałoby prawo aby się uratować? Niestety nie tylko o prawo tu chodzi, a o ludzkie życie, które trzeba poświęcić dla ratowania innego. Także ta zimna obojętność bohatera, jego teoretyczna niewiedza, wzbudza politowanie czytelnika, odbiera mu tą nić sympatii, którą mogła wzbudzić historia choroby i leczenia.
Zakończenie było według mnie najlepszym elementem całej powieści. Zaskakujące, gwałtowne, uświadamiające. Po przebrnięciu przez dość długą fabułę, która nie wnosiła żadnych konkretnych niespodzianek, sam finał wydał się eksplozją zdarzeń, dzięki którym znajdujemy w końcu odpowiedzi na nurtujące pytania.

Podsumowanie

Mimo dość ciekawej fabuły i zaskakującego zakończenia, książkę tą mogę zaliczyć co najwyżej do dobrych. Na minus działa tu dość powolna z początku akcja, która może zniechęcić już na samym starcie. Druga część jest już pod tym względem znacznie lepsza, choć ciągle miałam w pamięci to dość przeciętne wprowadzenie. Ci, którzy czekają na pełną napięcia intrygę, muszą się uzbroić w cierpliwość.

A wy macie jakieś doświadczenia z twórczością Deana Koontza?



"Bliźnięta z lodu" S.K. Tremayne

"Bliźnięta z lodu" S.K. Tremayne

"Bliźnięta z lodu" S.K. Tremayne


Thrillery psychologiczne ostatnio dość  często goszczą na mojej półce. Lubię ten dreszcz, to napięcie, jakie serwują nam ich autorzy. Dlatego kiedy w sklepie znalazłam "Bliźnięta z lodu" S.K. Tremayne wiedziałam, że będzie to książka dla mnie.

"Bliźnięta z lodu" S.K. Tremayne

Opis z okładki

Rok po tym, jak w wypadku ginie jedna z bliźniaczek jednojajowych, Lydia, Angus i Sarah Moorcroft przeprowadzają się na maleńką wysepkę, którą Angus odziedziczył po babci. Liczą na to, że będą mogli tam podnieść się z traumy. Jednak gdy ich żyjąca córka, Kristie, twierdzi,ze pomylili jej tożsamość - i że w rzeczywistości jest Lydią - koszmar powraca.
Zbliża się zima i Angus jest zmuszony opuścić wyspę, by podjąć pracę. Sarah czuje się odizolowana, a ich córka staje się coraz bardziej niespokojna. Gdy potężny sztorm odcina je od świata, zmuszone są stawić czoła temu, co naprawdę wydarzyło się tamtego feralnego dnia.

Moja recenzja

Jeśli tylko książka jest oznaczona jako thriller psychologiczny, moje ręce automatycznie się do niej wyrywają. Tak było i tym razem. Dodatkowym atutem przemawiającym na jej korzyść była okładka, która obiecywała mocne wrażenia. Nie widzimy tu niby nic nadzwyczajnego, dwie dziewczynki obserwujące latarnię. Jednak patrząc na tą scenę można poczuć pewne wyobcowanie, obawę, a nawet strach.
Mamy tu młode małżeństwo, które pragnie powrócić do normalności po wstrząsającej tragedii, jaka ich spotkała. W wypadku zginęła ich córka, co całkowicie zmienia ich wzajemne nastawienie. Sytuacji nie polepsza fakt, że żyjąca Kirstie, identyczna siostra bliźniaczka zmarłej dziewczynki zaczyna zachowywać się w sposób bardzo niepokojący. Czy jest możliwe, ze rodzice przez rok od tragedii nie poznali, która córka przeżyła? Sytuacja wydaje się bardzo skomplikowana, nie ma fizycznej możliwości udowodnienia, która dziewczynka pozostała przy życiu.
Historię poznajemy z dwóch perspektyw, Angusa i Sarah. Możemy wczuć się w ich emocje, zgłębić ich obawy. Sugestywny jest fakt, że wersję Sarah poznajemy w pierwszej osobie, to ona nam opowiada o sobie i swojej rodzinie. Za to postać Angusa poznajemy z narracji w osobie trzeciej. Przyznaję, że miało to wpływ na moje postrzeganie rzeczywistości.
Od samego początku powieści ciężko jest się domyślić, jak naprawdę wygląda sprawa z bliźniaczkami, która miała wypadek, a która przeżyła. Wersja każdej ze stron jest inna i do końca nie wiadomo, kto w tym wszystkim ma rację.
Spodziewałam się całkiem innego zakończenia,  finał mnie zaskoczył, i to bardzo. Dzięki temu cała powieść zyskała w moich oczach. Rzadko się zdarza, aby zakończenie było tak niespodziewane, wręcz szokujące. Pod sam koniec powieści  wydawało mi się, że znalazłam już wyjaśnienie całego zamieszania, że wiem, co się tak naprawdę wydarzyło. Ależ było moje zdziwienie, kiedy przeczytałam ostatni rozdział.
Jeśli czekacie na jakąś wadę, to mogę wytknąć autorowi jedną. Z początku książka mi się troszkę dłużyła. Opisy sytuacji były czasami bardzo nużące, przeciągały akcję, co mnie zniechęcało do dalszego czytania. Na szczęście potem zaczęło się robić naprawdę ciekawie, a tajemnica, jaką stawiał przed nami autor, zmusza do kontynuowania lektury.

Podsumowanie

Jestem zdziwiona zakończeniem, mogę nawet powiedzieć, że wstrząśnięta. Fakt ten stawia powieść na bardzo wysokim miejscu na mojej liście. Oczywiście ma swoje wady, które na szczęście z biegiem całej historii idą w zapomnienie. Troszkę zmyliła mnie klasyfikacja jako thriller psychologiczny. Osobiście wcale nie jestem pewna, czy też bym przypisała powieści tą etykietę. Tyle, że nie umiem powiedzieć, jaki gatunek literacki byłby bardziej na miejscu, dlatego pozostanę przy thrillerze. 
Polecam każdemu, kto lubi mroczne opowieści, rodzinne sekrety czy niewyjaśnione tragedie.




"Taniec cieni" Yelena Black

"Taniec cieni" Yelena Black

"Taniec cieni" Yelena Black

Kiedy zobaczyłam okładkę "Tańca cieni", dosłownie się zakochałam. Wiedziałam, że muszę przeczytać tą książkę i sama się przekonać, czy oprawa graficzna odpowiada moim wyobrażeniom o treści. Czy było warto?

"Taniec cieni" Yelena Black

Opis z okładki

Taniec wymaga zaufania do partnera, który jest tak blisko, że czuje się jego oddech, że w każdej chwili można go pocałować... Vanessa musi ostrożnie dobierać tych, którym chce zaufać, bo dla niej taniec może być śmiertelną pułapką.
Vanessa Adler dostaje się do renomowanej Nowojorskiej Akademii Baletowej. Ma taniec we krwi, ale powód, dla którego ubiegała się o przyjęcie, nie ma nic wspólnego z talentem. Vanessa chce za wszelką cenę rozwikłać zagadkę zniknięcia swojej siostry. Akademia okazuje się ponurym miejscem naznaczonym skandalami, pełnym rywalizacji i zawiści. Charyzmatyczny kolega, Zep Gray, oraz bezlitosny choreograf raczej nie ułatwią jej osiągnięcia celu, a każdy krok Vanessy może być ostatnim...

Rodzina Margaret nie może się otrząsnąć po jej tajemniczym zaginięciu. Wobec bezradności policji Vanessa, młodsza siostra Margaret, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i wstępuje do Nowojorskiej Akademii Baletowej, z której przed trzema laty zniknęła jej siostra.
Talent Vanessy natychmiast zostaje dostrzeżony. Wkrótce dziewczyna dostaje główną rolę w balecie Igora Strawińskiego Ognisty ptak. Nie może jednak cieszyć się tym w pełni z powodu wrogości starszych koleżanek, zwłaszcza Anny Franko, która zarzuca Vanessie, że ukradła jej rolę... i chłopaka.
Zmęczona próbami, przybita intrygami Anny, zagubiona jeśli chodzi o uczucia swojego partnera, Vanessa nie ma czasu na zajmowanie się sprawą siostry. Wszystko się zmienia, gdy dowiaduje się, że Margaret przed swoim zniknięciem również brała udział w próbach do Ognistego ptaka, i to jako odtwórczyni głównej roli

Moja recenzja

"Taniec cieni" jest debiutem literackim Yeleny Black. Nie od dziś wiadomo, że debiutancka powieść niesie za sobą spore ryzyko dla czytelnika. Nieznany do tej pory autor, brak jakichkolwiek opinii, nieudoskonalony jeszcze styl pisania. To wszystko może wpłynąć na ocenę odbiorcy.
Jak już wcześniej pisałam, ja postanowiłam zaryzykować głównie ze względu na przyciągającą wzrok okładkę. Książka została mi także polecona przez znajomą, która była bardzo zadowolona po jej przeczytaniu. Z tymi poleceniami bywa różnie, każdy szuka w literaturze czegoś innego, ma inny gust. Dlatego do powieści podchodziłam dość ostrożnie.
Po kilku pierwszych stronach zdałam sobie sprawę, że mam do czynienia z literaturą młodzieżową. Rzadko po taką sięgam, nie jest to mój ulubiony gatunek. Nie wiem czemu, ale wyobrażałam sobie bohaterkę jako przynajmniej dwudziestoletnią baletnicę szlifującą swój talent. Z zaskoczeniem odkryłam, ze Vanessa ma dopiero piętnaście lat i posiada wszystkie cechy charakterystyczne dla typowych nastolatek. Troszkę mnie to zniechęciło, jednak postanowiłam się nie poddawać. I muszę przyznać, że dobrze zrobiłam.
Cała historia opisana jest bardzo ciekawie, wszystkie elementy ze sobą współgrają. Od razu widać, że autorka zna się na balecie i wie o czym pisze. Nazwy, jakimi operuje, niewiele mi mówią, jednak sprawiają, że książka wydaje się prawdziwa. Został tu także wpleciony wątek mistyczny, który według mnie podniósł walory powieści, choć temat ten nie był do końca wykorzystany.
Jak to z debiutami bywa, mam także kilka uwag. Związek, jaki główna bohaterka chce stworzyć jest, delikatnie mówiąc, bardzo naiwny. Oczywiście mowa tu o nastolatkach, nie liczyłam na wielką miłość do grobowej deski. Mimo to niezdecydowanie i brak pewności siebie bohaterów mogą troszkę przeszkadzać. Także język, jakim posługują się postacie momentami wydawał mi się wymuszony, na siłę młodzieżowy. Ogólnie w powieści można zauważyć pewne niedociągnięcia typowe dla "świeżych" pisarzy. Niektóre elementy fabuły wydawały mi się opisane tak jakby na siłę. Przykładem może być kilkukrotne włamanie do biura, którego właściciel nawet tego nie zauważył. Jest to mało prawdopodobne, zwłaszcza, że włamywacze nie byli ekspertami w tej dziedzinie. Podobnych przykładów mogłabym wymienić kilka.

Podsumowanie

"Taniec cieni" Yeleny Black jest książką ciekawą, pomysł na fabułę wydał mi się bardzo interesujący. Mimo, że jest to raczej literatura młodzieżowa, czytałam ją z przyjemnością. Były momenty, kiedy naiwność bohaterów i ich rozumowanie doprowadzały mnie do białej gorączki, jednak jestem w stanie przymknąć na to oko. Zakończenie daje nam nadzieję na kontynuację powieści, ponieważ tak naprawdę niewiele nam wyjaśnia i stawia przed główną bohaterką nowe wyzwania.
Książka ta na pewno nie będzie figurowała na liście moich ulubionych, mimo to spędziłam przy niej miło czas. Raczej nie będę o niej długo rozmyślać, pewnie zapomnę o niej jak tylko napiszę tą recenzję. Mimo to mogę polecić jako czasoumilacz, zwłaszcza dla miłośników Young Adult.



"Oko Księżyca" Anonim

"Oko Księżyca" Anonim


"Oko Księżyca" Anonim


Obiecałam wam drugą część tak przeze mnie chwalonej "Księgi bez tytułu". Nie mogłam się wprost doczekać, żeby wam ją opisać. Kiedy tylko skończyłam czytać pierwszy tom, od razu sięgnęłam po kontynuację. Zobaczcie, z czym teraz musi zmierzyć się czytelnik.

Opis z okładki

Drogi czytelniku, trzymasz w dłoniach "Oko Księżyca". Ciesz się puki możesz...
Mistyczna Dama ostrzegała, że kamień zwany Okiem Księżyca ma wielką moc i zawsze przyciąga zło. Dopóki masz go przy sobie, nie jesteś bezpieczny. Właściwie nie jesteś bezpieczny, jeśli choć raz się z nim zetknąłeś.
18 lat po masakrze (i dużych ilościach bourbona) Bourbon Kid musi przestać zabijać. Mnich Peto powraca do Santa Montega z tajemniczym Okiem Księżyca w poszukiwaniu zabójcy w kapturze. Nie jest sam.
Zbliża się Halloween, rwący wir zła po raz kolejny wsysa Dantego i Kacy, a wraz z nimi chmary wampirów i kilka wilkołaków. Jeśli dorzucicie do tego wścibskiego barmana Sancheza, służby specjalne, anioła śmierci imieniem Jessica oraz nowego Władcę Ciemności, wkrótce znowu musi się polać krew...

"Oko Księżyca" Anonim

Moja recenzja

Pamiętacie moje zachwyty nad "Księgą bez tytułu"? Wciągająca fabuła, wartka akcja, ciekawe postacie. To wszystko znajdziecie również w "Oku Księżyca". Wydaje mi się nawet, że zwroty akcji są o wiele szybsze, gwałtowniejsze, można wręcz dostać zawrotów głowy. Sytuacja zmienia się dosłownie co chwila, dobry bohater może za chwilę okazać się zły i na odwrót. Nie było dobrego momentu na odłożenie choć na moment książki, co chwilę działo się coś szczególnego, wyjątkowego, co zmuszało mnie do dalszego czytania. Nie znalazłam tu ani jednego akapitu pozbawionego akcji, co miało duży wpływ na odbiór powieści. Mogę się nawet pokusić o stwierdzenie, że gwałtowność treści w pewnym momencie mnie przytłoczyła.
Podobnie jak w części pierwszej, mamy tu do czynienia z językiem mocno podwórkowym, czym autor chciał podkreślić charakter opisywanego otoczenia. Mowa tu bowiem o Santa Mondega, mieście pełnym morderców, kanalii i innych wyrzutków. Znajdziemy tu także żywe trupy, które wybrały sobie to miejsce na swoją siedzibę. Nie ma tu praworządnych obywateli, nawet funkcjonariusze policji są elementem przerażającej całości. Na porządku dziennym są morderstwa i rozboje.
W tak mrocznym otoczeniu dzieją się przedziwne rzeczy, śmierć jest czymś oczywistym a elementy magiczne, choć bardzo pożądane, mogą przynieść jedynie zgubę. To tutaj poznajemy w końcu Bourbon Kida, który w "Księdze bez tytułu" był postacią zagadkową, niebezpieczną, pełną sprzeczności. Teraz mamy szansę dowiedzieć się, kim jest ten tajemniczy mężczyzna i czemu jest taki jaki jest. Spotykamy także innych bohaterów, których część pierwsza pozostawiła przy życiu. Uwikłani wbrew swojej woli w okrutną walkę zrobią wszystko, aby wyjść z tego cało. Niestety tym razem wrogów jest znacznie więcej i są o wiele potężniejsi. 
Tutaj muszę ostrzec, że książka zawiera sceny drastyczne, tortury, sposoby zadawania śmierci, o jakich nigdy bym nie pomyślała. Anonim w tej kwestii wykazał się naprawdę pomysłowością, co po lekturze części pierwszej wcale mnie nie zaskoczyło. Byłam przygotowana na takie epizody.

Podsumowanie

Jak już wiecie powieść bardzo mnie wciągnęła, nie dała nawet chwili wytchnienia. Jestem pod wrażeniem pomysłu na fabułę i sposobu jej opisania. Mimo to w porównaniu z "Księgą bez tytułu" "Oko Księżyca" wypada troszkę słabiej. Po przeczytaniu części pierwszej byłam nią zachwycona, nie mogłam o niej zapomnieć. W części drugiej zdaje mi się, że autor nieznacznie przesadził z akcją. Tego wszystkiego było ciut za dużo, nie można było się skupić. Wydaje mi się, że spowodowane jest to sukcesem "Księgi bez tytułu", który zmusił Anonima do szukania mocniejszych wrażeń, próby przebicia prawie ideału. Najczęściej kontynuacje są nieco słabsze i tego pewnie autor chciał uniknąć. Przez to stworzył się pewien bałagan.
Na szczęście dla nas bałagan ten nie jest na tyle odczuwalny, aby nie czerpać przyjemności z czytania, do czego wszystkich miłośników gatunku serdecznie namawiam.





"Łowca snów" Stephen King

"Łowca snów" Stephen King

"Łowca snów" Stephen King


Na pewno widzieliście niejeden film, którego tematem głównym jest inwazja obcych. Można tu chociażby wspomnieć o "Dniu Niepodległości", "Facetach w czerni" czy "Projekt: Monster". Wielu twórców ma swoje wyobrażenie najazdu kosmitów na naszą Ziemię. Jako miłośniczka literatury postanowiłam nie ograniczać się do oglądania. Mój wybór padł na Stephena Kinga.

Opis z okładki

Czterej kilkunastoletni chłopcy zrobili coś wspaniałego, coś wielkiego i dobrego - coś, co odmieniło ich życie. Połączeni telepatyczną więzią kroczyli przez lata różnymi ścieżkami, które jednak w końcu doprowadziły ich do drewnianego domku w środku lasu. Tam ich drogi musiały się rozejść: niektórych czekała śmierć, innych zaś los znacznie gorszy od śmierci: ucieczka wgłąb własnego umysłu przed bezwzględnym, drapieżnym, nieznającym litości przeciwnikiem - początkowo całkowicie nieludzkim - tym groźniejszym, im bardziej upodabniał się do człowieka. Uwolnić ich od tego koszmaru mógł tylko ten piąty, ten, który kiedyś pomógł im wznieść się ponad przeciętność, który połączył ich na długie lata, który znacznie więcej dawał niż brał - prawdziwy łowca snów...

Moja recenzja

Czy macie swoje wyobrażenie kosmitów? Ja zazwyczaj widzę w wyobraźni stworzone przez scenarzystów filmowych potwory, najczęściej przypominające wyglądem wielkie owady. Wydaje mi się, że jest to najbardziej popularna postać, jaką przyjmują przybysze z kosmosu. Ostatnio pisałam o "Intruzie" Stephenie Meyer, gdzie autorka przedstawia obcych jako małe istoty przypominające troszkę rozgwiazdę czy ośmiornicę. Stephen King w swojej powieści "Łowca snów" poszedł w całkiem innym kierunku.
Już od pierwszych stron zdajemy sobie sprawę, że będzie to historia z kosmitami w tle. Jednak dopiero znacznie później dowiadujemy się, jakie konsekwencje będzie miało zderzenie dwóch światów.
Bardzo mi się spodobał sposób kreowania kosmitów w tej książce. Było to dla mnie nowe doświadczenie, inne spojrzenie na tak często poruszany temat. Niestety według mnie King nie do końca wykorzystał potencjał, jaki niósł za sobą sam pomysł na fabułę. Akcja dłużyła się niesamowicie, opisy, choć niewątpliwie bardzo szczegółowe, rozpraszały podczas czytania. Egzemplarz, który czytałam miał około 800 stron, według mnie historia zmieściłaby się w 500 stronach bez uszczerbku na fabule.
Jeszcze jedną wadą, jaką zauważyłam była postać Dudditsa. Może nie do końca sama jego postać, co atmosfera wokół niego. Ukochany przyjaciel, porzucony przez najbliższych, jakby zapomniany, wraca, aby poświęcić życie dla dobra ogółu. Troszkę to takie przerysowane.
Jako mama dwóch dziewczynek ostatnio rzucają mi się w oczy postacie dziecięce w literaturze. Nie chodzi o to, że poszukuję takiej tematyki, po prostu uwrażliwiłam się na krzywdę najmłodszych. King jak do tej pory sięga po nią dość często. I nie mam tu na myśli cukierkowych historii, które absolutnie nie współgrają z jego powieściami. Niedawno opisywałam książkę "Miasteczko Salem", w której były momenty dla mnie, jako kobiety ciężkie do przełknięcia, a dotyczyły właśnie dzieci. Tutaj problem pojawia się powtórnie. Stephen King nie oszczędza w swoich opowiadaniach nawet najmłodszych, co w pewien sposób dodaje autentyczności całej historii, jednak jest na tyle szokujące, że może wywołać pewien dyskomfort podczas czytania. Niewielu twórców, zarówno filmowych jak i literackich, odważyłoby się na taki krok. Ja sama nie umiem jednoznacznie stwierdzić, czy jest to wada czy zaleta jego dzieł. Z jednej strony podczas czytania jesteśmy przerażeni cierpieniem małych dzieci, z drugiej dzięki temu odczuwamy tak silne emocje, że książka na pewno pozostaje nam w pamięci na długo.

Podsumowanie

"Łowca snów" Stephena Kinga jest książką na pewno godną przeczytania. Nie uznaję jej za jedno z najlepszych dzieł autora, ma sporo wad, jednak porusza kilka ciekawych kwestii a sama fabuła jest bardzo interesująca. Pomijając przydługie opisy czy troszkę przekoloryzowane elementy, cała historia jest na tyle ciekawa i oryginalna, aby poświęcić kilka wieczorów na zapoznanie się z nią.





"Drugie życie Bree Tanner" Stephenie Meyer

"Drugie życie Bree Tanner" Stephenie Meyer

"Drugie życie Bree Tanner" Stephenie Meyer

Nazwisko Stephenie Meyer większości z Was na pewno kojarzy się z popularną sagą "Zmierzch". Jakiś czas temu pisałam także o jej kolejnej powieści pod tytułem "Intruz", której recenzję znajdziecie tutaj. Po sukcesach poprzednich historii postanowiłam spróbować także innych tytułów jej autorstwa. Tym razem chcę wam opisać moje wrażenia po przeczytaniu " Drugie życie Bree Tanner".

Opis z okładki

Drugie życie Bree Tanner to porywająca opowieść na motywach trzeciej części sagi "Zmierzch". Doskonale łączy tajemnicę, suspens i romantyczną intrygę. Wielbicieli Stephenie Meyer z pewnością zafascynują niezwykłe losy tytułowej bohaterki. Bree stawia pierwsze kroki w złowrogim świecie nowo narodzonych wampirów. Jej zmysły są wyostrzone, ma nadludzkie zdolności, nieograniczoną siłę fizyczną i dręczy ją nieustające pragnienie ludzkiej krwi. Wcielona do przerażającej armii nowo narodzonych przygotowuje się do decydującej walki. Wynik starcia może być tylko jeden...

Moja recenzja

Jak spora część książkoholików, także i ja zapoznałam się z popularną sagą "Zmierzch". Był moment, że byłam zafascynowana losami bohaterów, ich historia wywarła na mnie duże wrażenie. W tym momencie podchodzę do ich losów troszkę bardziej krytycznie, ma to zapewne związek z czasem, jaki upłynął od pojawienia się tej sagi.
Muszę także wspomnieć, że historia ta troszkę zatarła się w mojej pamięci. Kiedy sięgałam po "Drugie życie Bree Tanner", nie do końca zdawałam sobie sprawę, o jakiej postaci jest mowa. Powieść ta jest tak jakby pobocznym wątkiem sagi, wyjaśnia kilka kwestii oczami osoby z obozu przeciwnika.
Jeśli czytaliście "Zmierzch", to na pewno kojarzycie część, w której pojawiła się armia nowo narodzonych wampirów. Finałowa scena z trzeciego tomu, gdzie bohaterowie książki walczą ze zgrają nienasyconych, nie panujących nad sobą krwiopijców, była kluczem do napisania powieści, o której dziś wspominam. W "Zaćmieniu" widzimy Bree Tanner tylko przez chwilkę, mimo to jej losy wydają się na tyle wzbudzać emocje, że powstała osobna opowieść na jej temat.
Bohaterkę poznajemy w momencie, kiedy całe jej dotychczasowe życie diametralnie się zmienia. Nie do końca zdaje sobie sprawę, co jej się przydarzyło, nie pamięta swojej przeszłości, za to odczuwa niesamowite pragnienie. Na domiar złego znajduje się w grupie podobnych do niej osób, które swoją agresją i chęcią dominowania wywołują strach. Musi nauczyć się funkcjonować w nowym otoczeniu, jednak przede wszystkim musi zrobić wszystko, żeby przetrwać.
Najgorsza jest niewiedza i niepewność, co przyniesie jutro. Nikt nie zdaje sobie sprawy, jakie jest zadanie nowo powstałej grupy wampirów, nie wiadomo, komu można zaufać, a kto jest śmiertelnym wrogiem. Zdaje się, że Bree nie znajdzie tu nikogo życzliwego, wszyscy mają na celu tylko swoje własne dobro. Niespodziewanie jednak główna bohaterka spotyka się z życzliwością (o ile można tak powiedzieć w przypadku wampirów) i pewnego rodzaju zrozumieniem ze strony dwóch współtowarzyszy niedoli.
Z "Zaćmienia" znamy już zakończenie tej historii. Niestety wiedza ta odbiera sporo przyjemności z czytania, chociaż przyznam się wam, że mimo wszystko kibicowałam głównej bohaterce i w myślach namawiałam ją na zmianę planów. Przecież wiedziałam, że finał nie będzie przyjemny, jednak podświadomie chciałam całkiem innego zakończenia. Bardzo polubiłam Bree i naprawdę jej współczułam. Zwłaszcza, że Stephenie Meyer w pewnym momencie daje jej możliwość wyboru drogi, a my jako zwykli obserwatorzy nie możemy wpłynąć na jej decyzję, wskazać właściwego kierunku.
Los Bree mną wstrząsnął, nie mogłam się pogodzić z jej niezrealizowanymi planami czy rodzącym się uczuciem, tak brutalnie pozbawionym możliwości rozkwitu. Kiedy pojawia się nadzieja na happy end, my niestety zdajemy sobie sprawę, że szansa nie zostanie wykorzystana.

Podsumowanie

Drugie życie Bree Tanner" jest to rozwinięcie wątku pobocznego z trzeciego tomu sagi "Zmierzch". Dla wszystkich, którzy zapoznali się z tą sagą, będzie to ciekawa lektura uzupełniająca, wyjaśniająca pewne elementy fabuły. Wyjaśnione są tu sytuacje, które dla bohaterów "Zaćmienia" pozostają poza polem widzenia. Mimo, że bardzo ciekawa, historia ta pozostanie dla mnie tylko uzupełnieniem poprzednich powieści.
Troszkę żałuję, że nie przeczytałam "Drugie życie Bree Tanner" w pierwszej kolejności. Mam wrażenie, że nie znając losów popularnych Belli i Edwarda całkiem inaczej odebrałabym tą powieść. Mamy tu bowiem młodą wampirzycę całkowicie nieświadomą sytuacji, w jakiej się znalazła. Przez to, że znam poprzednie powieści, wiedziałam, jakie pułapki czekają na Bree i gdzie popełniała błędy. Gdyby nie ta wiedza, poznawałabym świat wampirów oczami bohaterki, co mogłoby być bardzo ciekawe i zaskakujące.
Ogólnie książka jest dobra, los głównej bohaterki budzi emocje. Niestety nie da się jej porównać do innych powieści autorki, stanowi ona po prostu pewien element całości, coś jakby rozdział sagi. Polecam wszystkim, którzy chcą sobie przypomnieć historię słynnych wampirów, ale także tym nieznającym ich losów. Ciekawa jestem opinii osób niewprowadzonych w temat, które całą fabułę poznają dopiero z "Drugie życie Bree Tanner"




Copyright © 2014 Wilki Cztery , Blogger